Do kina w maju warto było się wybrać tylko na „Nice guys”. Wśród warszawskich teatrów prym wiedzie Roma i jej „Mamma Mia’
Kulturalnych rozrywek nie nazbierało się w maju zbyt dużo. Idea chodzenia przynajmniej raz w tygodniu do kina spełzła u mnie na niczym bo zwyczajnie nie było co zobaczyć na dużym ekranie.
Bajkami dla dorosłych typu „Zwierzogród” jakoś nie byłam zainteresowana a recenzje dwóch innych filmów, które pierwotnie chciałam zobaczyć, skutecznie mnie do nich zniechęciły. Mam na myśli „Wszystko gra”- reklamowany zewsząd musical z Kingą Preis w roli głównej i amerykańską komedię „Dzień Matki”. Zwierz Popkulturalny napisał o tym ostatnim, że to to totalne dno i po raz pierwszy wyszedł z kina przed zakończeniem seansu. To wystarczyło aby odmówić sobie wątpliwej przyjemności zobaczenia superhitu z Julią Roberts i Jennifer Aniston w rolach głównych.
Nice guys rządzą
Nie porzuciłam jednak w maju zupełnie sali kinowej. Mimo niewielkiego wyboru w repertuarze znalazła się jedna perełka. To „Nice guys” z głównymi rolami Ryana Goslinga i Russella Crowe. Nie wiedziałam, że ci faceci mają taki talent komediowy. Dotychczas miałam okazję oglądać ich w dramatach czy sensacjach. A już Russell Crowe kojarzył mi się głównie z patetyzmem i bohaterami podobnymi do Gladiatora”
W „Nice guys” jest zupełnie inaczej. Obaj panowie grają detektywów. Ryan Gosslin nie jest już tak piękny jak w innych produkcjach. Nosi wąs i nie zawsze perfekcyjnie ułożoną fryzurę. Jego postać jest raczej komiczna bo nie stroni od alkoholu i popada przez to w różne tarapaty. Poniekąd także przez swoją niezdarność. Z opresji ratuje go często trzynastoletnia córka, która jest najjaśniejszym punktem tego filmu.
Detektyw Ryan Gosling spotyka, więc pewnego dnia na swojej drodze detektywa Russella Crowe. Ten ostatni z kolei, to okaz brutalności z lekką nadwagą. Nie waha się spuszczać innym mocnego lania a nawet jak trzeba to dopomagać w śmierci.
Panowie świetnie się uzupełniają. Mają za zadanie rozwikłać zagadkę śmierci twórców filmu pornograficznego, który w podtekście miał zupełnie inne przesłanie. Demaskował przekręty lokalnych polityków. Niestety wszyscy młodzi ludzie, którzy się zaangażowali w jego stworzenie, ginęli po pewnym czasie.
Śmieszna jest już więc oś fabuły, wokół której toczy się akcja filmu. Dialogi wymieniane pomiędzy bohaterami pana Goslinga i Crowe powodują, że cała sala kinowa, aż ryczy ze śmiechu. Komiczne są też sytuacje i interakcje jakie zachodzą między obydwoma panami. Krótko mówiąc, już dawno nie widziałam tak śmiesznej i inteligentnej czarnej komedii. A w ostatnich latach to w kinie rzadkość, zwłaszcza amerykańskim. Dialogi bywają zwyczajnie głupie a humor sytuacyjny jest taki, że widać, iż bohater sztucznie się np. przewraca. Trudniej jest stworzyć śmieszną inteligentną komedię niż dobry dramat. W „Nice guys” wszystko się zaś spina.
Średnia grecka uczta
Mniejszy zaś entuzjazm ogarnął mnie za to kiedy wyszłam z sali kinowej po obejrzeniu „Moje greckie wesele 2”. Zobaczyłam to chyba trochę z braku laku. Jak już jednak poszłam, zapłaciłam za bilet to wypada coś o tym filmie napisać. A dzieło jest dość pretensjonalne. O ile o pierwszej części komedii mogę napisać, że położyła mnie na łopatki, o tyle nie pamiętam nawet ile razy uśmiechnęłam się na drugiej.
W filmie chodzi o to, że kilkanaście lat po ślubie Greczynka z amerykańskimi korzeniami Toula nadal próbuje uwolnić się od wszędobylskich greckich krewnych. Zaakceptowali oni już jej małżeństwo z Amerykaninem i już nawet nie próbują na siłę kierować jej życiem. Znaleźli sobie za to nowy obiekt do ingerencji. Jest nim nastoletnia córka Touli i jej męża Iana. Akcja toczy się wokół tego, że dziewczyna chce się wyrwać od nadopiekuńczych rodziców i dziadków na studia do innego miasta a stary Grek-dziadek szuka jej greckiego narzeczonego. Tak aby wszystko zostało wśród swoich i rodziły się dzieci o greckich korzeniach. Dziadkowie, ciocie, wujkowie towarzyszą nastoletniej latorośli Touli i Iana podczas każdego ważniejszego wydarzenia w jej życiu. Z jednej strony dziewczyna broni się przed nimi i zapala ze wstydu gdy za nią wszędzie chodzą jak np. podczas szkolnej uroczystości. Z drugiej jednak, doceni w końcu silne więzi rodzinne, wsparcie najbliższych i będzie się głęboko zastanawiać czy wyjechać na studia.
Drugim wątkiem filmu jest małżeństwo rodziców Touli, a w zasadzie jego brak. Bo mimo, że starsi państwo są ze sobą jakieś 40 lat, to ich związek okazuje się być nieważny. Powinni więc wziąć ślub ponownie. Kłopot w tym, że dziadek ma opory przed kolejnym oświadczeniem się babci a ta ostatnia bez oficjalnego zaręczyn nie chce pójść do ołtarza. W organizację oświadczyn i przygotowania do wesela angażuje się oczywiście cała grecka rodzina.
Naiwną i dość przewidywalną sceną w filmie jest np. randka Iana i Touli. Umawiają się na nią bo nie mają dla siebie czasu. Ich rozmowa przy kolacji naturalnie zbacza na temat nastoletniej córki.
Z drugiej strony bardzo życiowa i prawdziwa jest refleksja w filmie nad tym, że starzejący się rodzice w coraz większym stopniu potrzebują atencji i opieki swych dorosłych dzieci. Tak więc Toula musi pomagać staremu ojcu np. w obsłudze komputera. Reasumując film można obejrzeć jeśli ktoś nie ma co zrobić z czasem.
Brawa na stojąco
Na koniec nie omieszkam jeszcze wspomnieć o uczcie muzyczno-teatralnej, w jakiej miałam okazję uczestniczyć w tym pięknym majowym miesiącu. Chodzi o musical „Mamma Mia” w warszawskim teatrze Roma. Jak to zwykle w Romie bywa widz może zachwycać się rozmachem z jakim zrealizowane jest przedstawienie. Piękne dekoracje, świetna muzyka, śpiew aktorów i tancerzy, sprawiły, że rzeczywiście poczułam się jakbym przeniosła się w lata 70 kiedy to królował zespół Abbs. Chociaż jeszcze mnie wtedy na świecie nie było.
Musical jest w dużej mierze podobny do filmu jaki kilka lat temu leciała w kinach z Meryl Streep w roli głównej. Czyli matka z córką mieszka na jednej z pięknych, uroczych greckich wysp, Prowadzą wspólnie pensjonat. Trwają jednocześnie przygotowania do ślubu córki z lokalnym przystojniakiem. Dziewczyna nie zna jednak swojego ojca a chciałaby aby takowy poprowadził ją do ołtarza. Z pamiętnika matki dowiaduje się jednak, że ona sama nie wie kto jest ojcem jej dziecka. Może to być jeden z chłopaków, z którym spotykała się w tym samym czasie. Toteż dziewczyna postanawia zaprosić wszystkich trzech już panów w średnim wieku na wesele.
Nie trzeba chyba dodawać, że z tego biorą się wszystkie perypetie musicalu. A wszystko okraszone jest piosenkami Abby, przy których aż cała widownia Romy podskakuje. Bo te piosenki łatwo wpadają w ucho. Trochę się obawiałam piosenek Abby w polskim tłumaczeniu, ale polscy twórcy musicalu świetnie sobie poradzili.
Młodzi aktorzy na scenie skaczą, przewracają się, ale głównie tańczą jak szaleni. A chwilę później, bez cienia zmęczenia, zasapania, czy fałszywej nuty śpiewają kolejne zwrotki piosenek ABBY. Sceny taneczne są tak elektryzujące, że od aktorów nie sposób oderwać wzroku.
Na koniec brawa na stojąco mówią dużo o walorach tego przedstawienia.
Mimo, że bilety do Romy nie należą do najtańszych bo oscylują w granicach 110-140 zł to mam poczucie, że to dobrze wydane pieniądze. Zawsze gdy opuszczam Romę mam dobry humor i nigdy nie zawiodłam się na ich show. A z nostalgią wspominam „Upiora w operze” czy też „Deszczową piosenkę”. Po wyjściu z Romy pomyślałam sobie, że dobrze, iż taki teatr jest w Warszawie a ja w niej mieszkam.